"Petersburg dziewiętnastu godzin słońca"

 

19-29 maja 2018 roku miała miejsce wyprawa studentów Instytutu Filologii Wschodniosłowiańskiej do Petersburga oraz na rosyjską Północ.  W wyjeździe wzięli udział studenci filologii rosyjskiej oraz kultury Rosji i narodów sąsiednich z różnych lat. Organizatorem wyjazdu był doktor Michał Milczarek z Katedry Kultury Słowian Wschodnich.

Wyprawa do kraju, którego język i kulturę się studiuje, ma wymiar egzystencjalny. To przemiana świata wyobrażonego, abstrakcyjnego i idealnego w doświadczenie osobiste – utrwalone za sprawą języka, ciała, wyobraźni i pamięci.

Do Tallina, gdzie wyprawa się rozpoczęła, dolecieliśmy samolotem z Warszawy. W stolicy Estonii prócz pięknej starówki przyciągał nas znajdujący się nad Bałtykiem dawny Pałac Kultury i Sportu im. Lenina. Wybudowano go na moskiewską Olimpiadę 1980, a dziś leży porzucony. Masywna budowla z betonu przypomina mezopotamski ziggurat. Z jej szczytu widać białe noce i śmierć ideologii.

Do Petersburga dotarliśmy z Tallina autokarem. Spędziliśmy tam na niecałe pięć dni. Odwiedziliśmy Ermitaż, Sobór św. Izaaka, Jeźdźca Miedzianego, Spas-na-Krowi, Ogród Letni, Striełkę, Twierdzę Pietropawłowską, Aurorę i meczet na Wyspie Pietrogradzkiej (do środka nas nie wpuszczono ze względu na remont). Chętni wybrali się także do Muzeum Rosyjskiego albo Muzeum Dostojewskiego. Nie ominęliśmy też paru małych, ukrytych w bramach i świetnie zaopatrzonych księgarń humanistycznych. Miasto przygotowywało się do Mistrzostw Świata w piłce nożnej.

Byliśmy również w Carskim Siole, ale nie udało nam się wejść do samego pałacu – na miejscu zastaliśmy długą jak Mur Chiński kolejkę. Niepowodzenie wynagrodził nam jednak spacer po kwitnącym parku. Udało się za to zwiedzić wnętrza pałacu w Peterhofie.

Po dawnej stolicy Rosji można spacerować bez końca – i tak właśnie było. Robiliśmy nawet po dwadzieścia lub więcej kilometrów dziennie. Zachwyt był silniejszy niż zmęczenie.

Wieczory spędzaliśmy nad Zatoką Fińską w cieniu wieżowca Łachta Centr, na dachu jednej z kamienic w centrum albo na nabrzeżu Newy, oczekując na podniesienie się mostów. Nocy prawie nie było. Słońce zachodziło na pięć godzin, ale nawet wtedy na niebie pozostawały jasne zorze. Widać było południe na Alasce i hawajskie poranki.

To był Petersburg w swojej najlepszej odsłonie. Petersburg dziewiętnastu godzin słońca dziennie. Bez chmur, bez mgieł, bez deszczu. Meteorologiczna szóstka w totka.

Później zaokrętowaliśmy na statek pasażerski „Wissarion Bieliński”, który zabrał nas na północny-wschód – do Karelii. Newą dotarliśmy do Jeziora Ładoga, następnie rzeką Świr na Oniego. Rejs trwał pięć dni – w tym trzy pełne. W cenie były noclegi w małych kajutach i pełne wyżywienie na pokładzie.

Na Oniego leży koło tysiąca sześciuset wysp. My zawinęliśmy na tę najsłynniejszą – Kiży. Znajduje się tam kompleks drewnianej architektury z XVIII wieku wpisany na listę UNESCO. Drewniane kopuły wyrastają jedna ponad drugą jak we śnie karelskiego surrealisty. Niestety główna świątynia – Przemienienia Pańskiego – jest obecnie rekonstruowana. Na Kiży zapoznaliśmy się też z tradycyjnymi rzemiosłami i życiem na Północy.

Najpiękniej było chyba podczas białych nocy. Wieczór zamieniał się w poranek, kiedy słońce mijało Cieśninę Beringa. Statek płynął przez przestrzeń bez żadnych szczelin. Wszystko odpadało, znikało, tonęło. Pokładowy radiowęzeł spał. Zostawał tylko wiatr. Prawie nicość, prawie absolut.

Z Oniego popłynęliśmy na Wyspę Wałaam leżącą w północnej części Ładogi. Legenda mówi, że dotarł tam apostoł Andrzej. We wczesnym średniowieczu na Wałaamie założono klasztor nazywany niekiedy „Rosyjskim Athosem”. Na miejscu zastaliśmy kwitnące tulipany i jabłonie, mimo że wokół była chłodna Ładoga. – Latem będą jabłka – mówiła przewodniczka. – Za caratu dojrzewały nawet melony i arbuzy. Zdarzały się okazy po dwanaście kilo. Giganty. Co prawda, w szklarniach. Zresztą na Sołowkach też je uprawiano, nie wiedzieliście? Jabłonki przetrwały nawet Sowiecki Sojuz i ateizm. Nadal rodzą.

Dziś daczę ma tam Putin. Ponoć skromna, drewniana, chociaż nikt jej nie widział. Patriarcha Kiriłł też przyjeżdża. A w cieplarniach rosną ananasy. Nie do końca wiadomo dlaczego: mikroklimat czy też bliskość władz duchownych oraz świeckich. Przeszkadzają tylko mieszkańcy, więc wysiedla się ich na ląd stały. Często – wbrew ich woli.

Doświadczenia uzupełniły praktyki kulturoznawcze w stanie palpitacji. Bo na górnym pokładzie statku „Wissarion Bieliński” odbywały się także koncerty i losowania nagród. Wodzirej we wzorzystej jak dżungla marynarce ze złotym kluczem wiolinowym i srebrnym sterem w klapie robił co mógł, aby rejs zapadł nam w pamięć na całe życie. Chwilami było jak w programie rozrywkowym na pierwom kanale. Kapitana i szefową kuchni witaliśmy niby celebrytów, a momentem kulminacyjnym było kolektywne puszczenie balonów z lampką szampana w ręku…

Tak więc słońce i woda – prawie bez przerwy. Bo chmury zasłoniły niebo tylko raz, na kilka godzin. Poza tym – szkło. Woda też była wszędzie. W Tallinie przed snem chodziliśmy na ziggurat, aby spojrzeć na Bałtyk. W Petersburgu mieszkaliśmy dwieście metrów od rzeki Fontanki. Potem przecięliśmy dwa największe jeziora Europy. Nie zawsze było widać drugi brzeg.

Jedenaście dni między niebem a wodą. Z cienką szczeliną horyzontu, w której ulokował się Petersburg. Trochę jednak nierzeczywistość.

 

Dr Michał Milczarek

Data publikacji: 25.06.2018
Osoba publikująca: Bartosz Gołąbek